Zaczęło się niepozornie. Chyba od tego, że zmieniłam pracę i przestałam codziennie jeździć do centrum. Było lato, więc trasa praca-dom, licząca całe trzy przystanki plus marszobieg przez Cmentarz Żołnierzy Radzieckich, była przyjemnością. Na początku mi się podobało. Wyprawy do centrum stały się świętem, okazją do przypomnienia sobie, że jednak mieszkam w dużym mieście, a nie peryferyjnej mieścinie pełnej składów budowlanych, salonów samochodowych i bloków poprzetykanych placami nigdy niekończących się budów. Jednak lato, jak zawsze, minęło za szybko, a jesienią wyprawy na miasto przestały być fajne. Tak jakby coś, co kiedyś bardzo lubiłeś, nagle stało się męczące i niepotrzebne. Jak jazda rowerem – na początku wydaje ci się, że nie ma nic przyjemniejszego niż rozpędzanie się i pęd powietrza na twarzy, ale dochodzisz do takiego momentu, że drażni cię skrzypienie kół, niewygodne siodełko, przeszkadza ci zimny wiatr i opadająca z ramienia torba. Przyjemność staje się udręką.
Pamiętam jedno jesienne popołudnie, chyba w październiku, kiedy postanowiłam pojechać do kina i przejść się po mieście. Początek był miły, poczułam się lekko i przyjemnie, ale z każdą chwilą mój spacer stawał się coraz bardziej męczący. Zaczęło mi się wydawać, że skądś znam mijane osoby, i przynajmniej powinnam pamiętać, skąd. Ulice i wystawy były tak boleśnie przewidywalne, te same od lat, złapałam się na tym, że znam cykl świateł na skrzyżowaniach, i poczułam nieludzkie zmęczenie. Miejsce, które kiedyś wydawało mi się pełne przestrzeni, otwarte i zwyczajnie ładne, stało się – zupełnie nie wiem kiedy – tandetną dekoracją do mojego nieudanego życia. Budynki wyglądały jak zrobione z tektury pomalowanej plakatówką, tylko nikt tego nie dostrzegał. Podobnie jak tłustej sadzy pod parapetami, obłażącej z poręczy w galeriach handlowych taniej złotej farby i brudu pokrywającego kolejne instalacje artystyczne z hasłem “I ♥ Wrocław”.
Poczułam, że jestem w pułapce. A kiedy w ostatni dzień roku okazało się, że pani, która podaje mięso w Carrefourze, ma na głowie wielką, żółtą kokardę z cekinów, a mijający mnie pijaczek woła za mną: “Hej, gdzie idziesz na sylwestra? Też tam pójdę!”, miałam ochotę już tylko zaszyć się w jakimś bezpiecznym miejscu i zasnąć. Tylko gdzie?