Historia smutku, czyli dlaczego nie należy ufać trailerom

Niedziela, ostatni dzień American Film Festival. Postanowiłam urządzić sobie poranek filmowy, żeby uniknąć kolejnego dnia spędzonego między łóżkiem a komputerem, w poczuciu ogólnego rozbicia (tak to się ładnie nazywa). Plan był taki: po szybkim śniadaniu wpadamy do kina na miłą, lajtową komedię z Ewanem McGregorem w roli głównej, po której pozytywnie nastrojeni przez całą resztę dnia odwiedzamy losowo wybranych znajomych, robimy zakupy i w myślach urządzamy sobie mieszkanie.

Tymczasem bardzo szybko okazało się, że to, co w trailerze wydawało się uroczą, słodko-gorzką historią o kryzysie wieku średniego, ewentualnie sympatyczną opowiastką o tym, że miłość możliwa jest zawsze i wszędzie – w rzeczywistości jest filmem nie o miłości, tylko o śmierci, a jako jego przesłanie (mimo dającego nadzieję zakończenia) można by potraktować pełną rezygnacji konstatację, że życie, w żadnym z miliona swoich przejawów, nie przynosi nam spełnienia.

A więc: trzymałam się dzielnie do połowy, kiedy przestałam. Chociaż nigdy nie płaczę w kinie, naprawdę. Od lat mi się to nie zdarzyło. Doszło do tego, że musiałam sobie w myślach powtarzać „Spokojnie, to tylko film”. Niby tylko film, ale jednak bardziej dotkliwy niż inne.

A więc? O co chodzi? Obawiam się, że żadne streszczenie nie pozwoli wam zrozumieć mojej reakcji. Historia opowiedziana przez Mike’a Millsa w Debiutantach jest banalna i niezwykła zarazem. Olivier jest 38-letnim rysownikiem z Los Angeles, zdeklarowanym introwertykiem i samotnikiem. Rozpadło mu się kilka związków, kilka lat wcześniej stracił matkę, później ojca, który powoli umierał na raka, ale zdążył jeszcze wcześniej dokonać coming outu i znaleźć sobie chłopaka. Oczywiście jest i kobieta – ekscentryczna Francuzka, Anna, w której Olivier zakochuje się zupełnie tak, jak by miał dwadzieścia lat. Niby typowe, niby znane. Nie wiem, czy to przebitki ze wspomnień z dzieciństwa, bardzo oszczędne dialogi, nieprzesłodzona narracja, czy urocza muzyka czynią ten film tak wzruszającym, ale faktem jest, że wychodzi się z kina z zaczerwienionymi oczami. Mills zrobił rzecz niezwykle osobistą – mam wrażenie, że on po prostu opowiedział swoją prywatną historię – ale przy tym udało mu się coś bardzo trudnego, mianowicie – opowiedział również historię absolutnie uniwersalną. I jeszcze mam przeczucie, że gdybym obejrzała ten film kilka lat temu, prawdopodobnie uznałabym go za ckliwy i nadmiernie melancholijny oraz w ogóle nie do zniesienia. Tymczasem teraz – miazga. Poczucie ogólnego rozbicia i świadomość, że jest to jedna z nielicznych ostatnio rzeczy, której nie tyle nie mogłabym, co nie chciałabym wykpić. Klęska, nie?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *