Poniosło nas na kolejny „głośny polski film” – Matkę Teresę od kotów. „Najdojrzalszy ze wszystkich filmów pokazywanych w tym roku w Gdyni, ostentacyjnie zignorowany przez jury, które uznało, że wzorem dla polskiego kina ma być plakatowa, nijaka, osobliwie wsteczna Różyczka. Staroświeckim jurorom warto więc przypomnieć, że polskie kino jest już dalej, potrafi opowiadać inaczej, a tematów seksu i zła nie musi traktować jak grzecznie zawstydzona, myśląca nieuleczalnymi schematami ciotka. Matka Teresa od kotów jest tego najlepszym dowodem” – to Paweł T. Felis z „Gazety Wyborczej” (uwielbiam to zaangażowanie godne lepszej sprawy, które prezentują zawsze recenzenci „Wyborczej”).
„Matkobójstwo to nie jest temat łatwy. To bodaj jedno z ostatnich tabu współczesnej sztuki, które polski debiutant Paweł Sala w Matce Teresie od kotów przełamuje. Jego poruszający, bardzo odważny film przygląda się sprawcom i okolicznościom tragedii, zmuszając do odpowiedzi na niemożliwe chyba do rozstrzygnięcia pytanie: jak w ogóle do tak niepojętej zbrodni może dojść?” – to już Janusz Wróblewski z „Polityki” (pięć gwiazdek na sześć).
Również Michał Burszta w „Przekroju” pieje z zachwytu (choć filmowi przyznał tylko cztery plusiki na sześć możliwych): „Paweł Sala pokazuje tę historię z punktu widzenia każdej z tych postaci i każda wersja będzie uprawniona. Bezwzględny jest tylko świat, w którym buzują nigdy nienazwane emocje. Sala też nie chce ich definiować, dzięki czemu zyskuje niesamowitą psychologiczną wiarygodność. Daje przejmującą relację z zimnego piekła, z którego wygnano nawet diabła”.
Recenzent portalu interia.pl, Krystian Zając, chyba wierzy w wychowawcze funkcje sztuki, bo z pełnym przekonaniem pisze, że: „Czemu film Sali, o niebo lepszy od triumfującej na tegorocznym FPFF Różyczki, wyjechał z Gdyni bez żadnej nagrody? Czy rzeczywiście nie spodobał się żadnemu z członków jury? Widocznie kłopotliwe kwestie związane z własną rodziną wciąż stanowią dla Polaków powód do kompleksów. Przecież nikt nie lubi, gdy ktoś z zewnątrz miesza się w sprawy, które wolimy załatwiać we własnych czterech ścianach. Efekt tego jest jednak taki, że później zbrodnie, takie jak ta pokazana w obrazie Sali, zdecydowanie częściej oglądamy w wieczornych dziennikach niż na kinowym ekranie”.
W recenzjach padają jeszcze takie określenia, jak: „współczesny moralitet”, „antykryminał”, „społeczna metafora”, „mocny, autorski debiut”, „film tyleż wstrząsający, co poruszający”. Swoją drogą, zastanawiam się, dlaczego większość recenzentów internetowych pisze w odniesieniu do tego filmu o „cofającej się narracji” – czyżby okreslenie „retrospekcja” uważali za zbyt wydumane i niejasne dla szerokiego odbiorcy?
Oczywiście czekam z niecierpliwością na to, co napisze o filmie znany miłośnik polskiego kina, Krzysztof Varga, ale mocno się obawiam, że mogę się nie doczekać. Mam graniczące z pewnością przeczucie, że uzna on ten film za zbyt marny i nieistotny, by się nim zajmować na łamach „Dużego Formatu”, a jednocześnie – za nie tak znowu całkiem zły, żeby z radością się po nim przejechać.
No dobrze, ale o co mi tak naprawdę chodzi? Po co te wszystkie cytaty, czemu nie mogę po prostu napisać, że film mi się nie podobał, i tyle? Właśnie nie. Nie mogę przejść do porządku dziennego nad tym, że polscy recenzenci filmowi, zwłaszcza gdy przychodzi do pisania o rodzimych produkcjach, zachowują się, jakby żyli w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Być może działa tu też efekt stada i w grę wchodzą bliżej nieokreślone sympatie patriotyczne (w końcu nie można ciągle tylko zżymać się na polskie kino, trzeba czasem dostrzec jakiś promyczek), mimo wszystko jednak pozwalam sobie tych argumentów nie przyjąć. Rzeczywiście, film Sali był nie najgorzej zagrany (przede wszystkim gratuluję reżyserowi odwagi, jaką się wykazał, nie proponując tytułowej roli Krystynie Jandzie), nie był tak męczący, jak np. Rysa Michała Rosy, miał fajne wstawki dźwiękowe (mam na myśli te momenty, kiedy oglądaliśmy pracę jednej z drugoplanowych bohaterek, Ewy, która zajmowała się nagrywaniem „ginących” dźwięków, np. ludowych pieśni). Ale co z tego? Czy reżyser chciał pokazać studium psychiki mordercy, dociec przyczyn zbrodni, czy po prostu opowiedzieć historię? Właściwie jego zamysl jest nieistotny, bo i tak go nie zrealizował (choć na pocieszenie powiem, że uważam, że scena seksu na łące wejdzie na trwałe do klasyki polskiego kina). No chyba że planował zrobić film z otwartym, pozostawiającym pole do interpretacji zakończeniem, żeby widz nie czuł się po wyjściu z kina zbyt pewnie. Czy może chodziło mu o ilustrację doskonale znanej tezy o banalności zła? Nie wiem, ale – żeby posłużyć się nomenklaturą recenzentów internetowych – ja takiej narracji nie kupuję.