Prawdziwy bohater bawi się sam

Takie motto poprzedzało w pierwszym wydaniu prozę Wojaczka, czyli Sanatorium, o którym już tutaj pisałam. Cudowna dwuznaczność tego zdania (wziętego od Baudelaire’a zresztą) wręcz zmusza do zrobienia z niego tytułu. Poza tym skłania też do zastanowienia się nad tym, dlaczego redaktorzy Biura Literackiego w nowym wydaniu to motto pominęli. Zapewne mieli swoje powody, ale – piszę to w dobrej wierze, z punktu widzenia zwykłego czytelnika – dobrze byłoby je poznać. Przydałaby się tu naprawdę solidna nota edytorska. Tymczasem dostajemy do rąk „goły” tekst, co oczywiście z jednej strony jest dobre (bo przecież tekst ma mówić sam, prawda?), ale z drugiej – trochę niewystarczające.Sanatorium jest mocno osadzone w biografii autora, wielu rzeczy nie sposób zrozumieć, czy czasem nawet zauważyć bez znajomości pozaliterackiego kontekstu. I nie ma się tu co oburzać na brak wyraźnej granicy między poezją a życiem czy szerzenie biografizmu. Bez tego klucza lektura Sanatorium traci sens. Ta proza jak żadna inna domaga się komentarza.

Marcin Sendecki w swojej (bardzo dobrej zresztą) recenzji prozy Wojaczka wysuwa tezę, że Sanatorium to swego rodzaju anty-Stachura, że autor Którego nie było pisze swój „dziennik” niejako przeciwko Stachurze, przeciwko jego afirmacji świata, euforyczności, zachwytom nad prostotą życia itd. Ciekawa teoria, przede wszystkim dlatego, że pojawia się w niej motyw rywalizacji między dwoma poetami i między dwoma poetykami. Od razu można ich zobaczyć jako Słowackiego i Mickiewicza kłócących się o to, w czyim kościele jest więcej Boga. Rywalizacja Wojaczka i Stachury pewnie była faktem, ale mimo wszystko wydaje mi się, że nie tu jest pies pogrzebany. Takie interpretacje dodają oczywiście środowiskowego smaczku i w końcu czym byłaby bez nich historia literatury – ale to jednak trochę za mało. Z pewnością można zgodzić się z Sendeckim, kiedy ten pisze: „Wprawdzie Wojaczek chciał, by traktować Sanatorium jak poemat, ale chyba zbyt defensywna to postawa – to jest bardzo dobra proza, która oddaje »prozę życia poety« w jego drobiazgowej detaliczności i mozole, szczerząc się przekornie do czytelnika, gdy (rzeczowo i prawie bez wulgaryzmów) epatuje go cielesnością i niegrzecznością bohatera i gdy kilka stron zajmuje zapis podniesienia się z łóżka, przemierzenia pokoju czy zorganizowania czegoś do wypicia”. Swoją drogą, o prawdziwy dreszcz przyprawiła mnie informacja, że Wojaczek w 1970 r. złożył rękopis Sanatorium w Wydawnictwie Literackim, które książkę odrzuciło ze względu na jej „nieobyczajność” i „epatowanie obcsenami i wulgaryzmami”. Oto doskonała ilustracja względności wszelkich pojęć – wystarczy chyba, jeśli powiem, że więcej przekleństw znajdziecie na tym blogu niż w powieści poety.

Pisać o Wojaczku nie jest łatwo. Jeszcze trudniej pisać o jego pisaniu. Za dużo etykietek, z którymi trzeba się zmierzyć. Próbując znaleźć jakieś inne recenzje Sanatorium w Internecie, trafiłam na wiele  kuriozalnych – bo inaczej tego nazwać nie mogę – sądów typu: „Rafał Wojaczek jest od lat więźniem swej biografii, historii krótkiego życia napędzanego coraz większą ilością alkoholu i coraz bardziej podłymi środkami odurzającymi, wreszcie samobójczej śmierci. Próby podejmowane, by przywrócić go literaturze, robią wrażenie coraz bardziej beznadziejnych, a mimo to ciągle są czynione. To ważne, bo może za którymś razem zacznie się wreszcie rozmowa o twórczości Wojaczka. Bez odwoływania się do jego życiorysu. Nawet gdyby miała to być rozmowa dla jego poezji trudna, nie dająca jej nadziei na przetrwanie w oderwaniu od tego, jak żył i jak skończył. Ale zasługuje przynajmniej na to, by potraktować ją poważnie” (tak pisze Mariusz Urbanek, wrocławski krytyk, na stronie wroclove2012.pl). Rozumiem, że autor recenzji chce się w ten sposób upomnieć o „niedocenioną”, „zapomnianą”, „przysłoniętą przez życiorys skandalisty” twórczość Wojaczka, jego wołanie brzmi jednak – pewnie niezamierzenie – jak pełny oburzenia głos ostatniego prawdziwie ortodoksyjnego strukturalisty na puszczy wyznawców genetyzmu. Bo w końcu: „Wojaczek nie tylko pił, brał prochy i podcinał sobie żyły, napisał także wiele poruszających wierszy”.

Kolejny głos: „Bywał liryczny jak Krzysztof Kamil Baczyński, bezpardonowy niczym Andrzej Bursa, turpistyczny na wzór Stanisława Grochowiaka. Wynajdując tak krępujące [podkreślenie moje] odniesienia, nie można jednak zaszkodzić legendzie Rafała Wojaczka. Albowiem jego wizerunek »kaskadera literatury« pozostaje niezachwiany. Tak jak sprzeczne komunikaty śle poezja urodzonego w Mikołowie autora, tak złożona była osobowość samego pisarza” (to już tajemniczy/a ŁB z portalu kulturaonline.pl). Trudno mi zrozumieć, dlaczego tak głośne wydawnictwo nie doczekało się co najmniej kilku dużych, rzetelnych i fachowych omówień.

Prawdziwy bohater bawi się sam, a dobry poeta to martwy poeta – czy tak? Rozmowa o twórczości Wojaczka nie jest możliwa bez odwoływania się do jego biografii, która – niestety – z pewnością mocno zawęża odbiór tej poezji, sprowadzając ją do histerycznych (bo już przecież nie obrazoburczych) tekstów, którymi można się podniecać w gimnazjum, ale nie później i nie na poważnie. Bo nie wypada. Bo w dobrym tonie jest deprecjonować i wykpiwać taki sposób pisania. Jestem staroświecka i Wojaczek pozostanie dla mnie ważnym i doskonałym warsztatowo poetą, a Sanatorium – dowodem na to, że prawdziwy artysta zawsze jest sam.

Jeden komentarz do “Prawdziwy bohater bawi się sam”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *