Sobota. Okres przedświąteczny. Od razu po wyjściu z tramwaju atakują mnie dwie dziewczyny (chciałam napisać „laski”, ale mogłabym zostać oskarżona o złośliwość – znowu!) z bezpośrednim dosyć pytaniem: „Jak teraz na galerię?”. Gdybym była ponurą, nielubiącą ludzi i lekko nadętą intelektualistką, zrobiłabym tutaj jakąś uwagę na temat postępującej w zastraszającym tempie ekspansji przyimka „na” albo skomentowałabym to zdarzenie pisząc, że panny powinny raczej zapytać „Jak na galerę?”.
Ale nie. To nie ja. Poza tym to był dopiero początek. Zaraz po wejściu do galerii musiałam opanować nagły atak paniki, który mnie ogarnął na widok wijącej się zakrętami kolejki do szatni i tłumów przelewających się we wszystkich możliwych kierunkach. „Musimy spierdalać przed Aniołkami” – szepnął M. na widok kolejnej pary biało ubranych dziewczynek z koszykami pełnymi opłatków. Aniołki namawiały do pomocy chorym dzieciom. Minęły nas również: długonoga, odziana w czerń hostessa reklamująca coś tam, Serce i Rozum z reklamy Telekomunikacji, a ze sklepu Tchibo pani nawet specjalnie wyszła, żeby zaprosić nas na kawę. Manewrowanie między ludźmi przemieszczającymi się z zasady w podgrupach też nie było najprostsze. Najczęściej spotykany zestaw: dwie koleżanki, matka z córką, ewentualnie dowolne kombinacje tych osób. Mężczyźni? Owszem, ale raczej na kawie, na kanapie przed sklepem, w ostateczności nudzący się przed przymierzalnią. Najbardziej zdumiewający zestaw? Matka z kilkunastoletnioletnią córką w sklepie z konfekcją damską i młodzieżową, a dwa kroki za nimi mąż i ojciec rzucający komentarze w stylu: „Ty za sukienką patrz, Monika, nie za spodniami” albo „Ile to w ogóle kosztuje?!”.
Ale… Warto było, powiem wam. Rzecz jasna nie kupiłam sukienki, po którą pojechałam, ale jestem od dziś posiadaczką zajebistych kozaków za kolano. Bilans wychodzi na plus. Yeah!